wtorek, 15 listopada 2016

Z wizytą u Księżnej Daisy

Pałętamy się po Dolnym Śląsku - głównie ze względów rodzinnych. Jedną z niewątpliwych perełek okolicy jest trzeci co do wielkości zamek w Polsce. Śmiało mogę stwierdzić, że w moim osobistym rankingu zajmuje jedno z czołowych miejsc. Proszę Państwa zapraszamy do Książa.

Na początek polecam punkt widokowy - miejsce z paskudną, pomazaną sprayami barierką, z którego jest przepiękny widok na las i wystający z niego zamek. Szczególnie przepięknie wygląda jesienią (wspominałam, że mam bzika na punkcie barw jesieni? no to mam). Sporo drzew liściastych i żółte, czerwone, pomarańczowe liście... Bajkowy krajobraz. Jesienne zdjęcie sprzed dwóch lat - taki nam się piękny listopad trafił.

Zamek z punktu widokowego najpiękniej wygląda jesienią.

Chociaż letnim widokom też niczego nie brakuje (i taak - kurtka jest ta sama od dwóch lat).

Sama budowla otoczona ogrodami i parkiem wygląda dość... niezwykle. Do brązowoburej średniowiecznej bryły przyklejony jest barokowy różowy ... no cóż - zamek.Siedziba książąt świdnicko-jaworskich, a później pszczyńskich nosi ślady pomysłowości kolejnych właścicieli. I prezentuje się naprawdę świetnie (mimo, że nie przepadam za różowymi elewacjami).

Taki różowy zameczek

I średniowieczne zamczysko

A za moimi plecami (taak wiem - zaśmiecam kadr) łączą się w jedno.

Zamek powiązany jest również ze Śląskiem. Od XVIw. gospodarzami byli tam Hochbergowie, których niektórzy mogą kojarzyć z zamkiem w Pszczynie albo... browarem w Tychach, a także z piękną, tajemniczą księżną Daisy, która ostatnie lata swojego życia spędziła właśnie w Książu i Wałbrzychu, a jej słynny perłowy naszyjnik w dalszym ciągu stanowi wyzwanie dla poszukiwaczy skarbów. Dla ułatwienia mogę zapewnić, że w mauzoleum w Książu go nie ma - byłam, zerknęłam, nie znalazłam (archeologowie również nie znaleźli).

Ogrody z fontannami.

Porośnięte bluszczem i dzikim winem mury.

Romantyczni Rycerze ...

... i zamyślone Damy.

Obecnie zwiedzać można też pozostałości po wojennej działalności Niemców na terenie zamku, czyli podziemia i schrony. Mroczne i straszne. No przynajmniej w założeniu straszne.
Tylko znak pokazujący wyjście odrobinę burzy klimat.
Za to w sierpniu można było sobie rycerza przygadać.

Albo przynajmniej do armaty się przytulić.


Podoba mi się w Książu. Na pewno znowu tam pojedziemy (bo blisko - no dobra: pojęcie względne, ale od Babci blisko, bo pięknie, bo klimatycznie). I pewnie jeszcze w jakieś okoliczne atrakcje, które gdzieś wykopię w ramach szperania po internetach, mapach i zasłyszeniach. I zrobię zdjęcia mauzoleum i poszukam domu Daisy... I pokażę Wam Pszczynę - kiedyś. A na razie widokówka - Książ w jesiennej szacie. Taki lubię najbardziej.




poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Wojna i pokój i bycza elewacja.

Pojechaliśmy do Jawora, bo wymyśliłam sobie zobaczyć Kościół Pokoju. Kompletnie nie wiedziałam co to w ogóle takiego, ale po drodze był drogowskaz, więc skoro jest atrakcja to muszę ją zobaczyć, prawda? Oczywiście, kiedy dojechaliśmy na miejsce, okazało się że pora na zwiedzanie minęła i kościół jest pozamykany. Pozostało mi tylko sfotografować się przed budynkiem i powędrować na rynek (no bo a nuż coś tam ładnego będzie? albo przynajmniej obiad?). 
Kościół Pokoju w Jaworze wygląda tak.

A ratusz tak. A mnie się stać prosto nie chciało.

I wróciliśmy do Babci. Oczywiście wymyśliłam sobie, że pojedziemy do Wałbrzycha (bo ładnie wyglądał na zdjęciach w Wikipedii), na co Paweł stwierdził, "bo wiesz - w Świdnicy jest też taki kościół i jest bez gwoździ budowany i musiał być daleko od miasta, wiedziałaś? Możemy tam jechać." Jakie możemy? Oczywiście, że pojedziemy. Jak rzadko pozostawiłam sobie usystematyzowanie wiedzy na temat zwiedzanego miejsca na "po wycieczce". I pojechaliśmy.

Okazuje się, że bardzo dobrze mój Współszwendacz zapamiętał podstawowe informacje na temat Kościołów Pokoju. Resztę uzupełniła historia opowiadana przez nagranego przewodnika i uprzejma Wikipedia. To teraz opowiem Wam ja. 

Dawno dawno temu była sobie wojna trzydziestoletnia. Toczyła się praktycznie w całej Europie i najprawdopodobniej po 25 latach to już nikt nie wiedział o co poszło im na początku. A ci, którzy w niej ginęli najczęściej w ogóle nie mieli pojęcia w jakiej sprawie toczą się boje. Historycy twierdzą, że wiedzą. Ponoć o konflikt interesów protestantów i katolickich możnych z rodziny Habsburgów. Szczególnie, że ci ostatni dość mocno zaczęli się panoszyć w XVII w. i nie każdemu to odpowiadało. W każdym razie wojna trwała lat 30, a potem zakończyła się pokojem westfalskim. Na mocy owego pokoju na terenach, w ramach okazania dobrej woli wydano pozwolenie wybudowania trzech kościołów: w Jaworze, Głogowie i Świdnicy. Żeby nie było zbyt łatwo, pozwolenie było obwarowane specjalnymi warunkami, a mianowicie: 
1. Kościół miał być pobudowany z materiałów nietrwałych: słoma, drewno, glina, piasek (dobrze mówił Paweł, że bez gwoździ). 
2. Musiał być pobudowany poza miastem. (Mam nieodparte wrażenie, gdyby się komuś "przypadkiem" przydarzyło go podpalić, to żeby pół miasta z dymem nie poszło).
3. Nie mógł mieć wież ani dzwonnicy.
4. Nie mógł mieć kształtu kościoła.
5. Musiał powstać w czasie jednego roku. Na koszt protestantów oczywiście.

Jak wspomniałam takie kościoły "w kratkę" powstały 3, z czego do dzisiaj istnieją tylko dwa, gdyż ten w Głogowie spłonął. 
Faktycznie tak z zewnątrz to niespecjalnie kościół przypomina.

Nauczona lekcjami historii w szkole i telewizyjnymi amerykańskimi filmami, żyłam w przekonaniu, że protestanckie świątynie porażają prostym, wręcz ubogim wystrojem i są skrajnie różne od kapiących od złota kościołów katolickich. I tu się pomyliłam. Bardzo. W Kościele Pokoju jest złoto, kolorowo, aniołkowato - barok rządzi. Jest pięknie. Na swój barokowy sposób.
Ołtarz zdobiony rzeźbami.

Imponująca ambona z przedstawieniem cnót kardynalnych.

Loża Hochbergów - właścicieli m.in. Książa, Pszczyny i ... tyskich browarów.

Przepiękne organy.

Zupełnie nie przypomina to obrazu prostego stołu i drewnianego krzyża na tle białych ścian, który sobie w głowie stworzyłam. I dobrze - bo bardzo lubię takie niespodzianki. 

W drodze na Rynek w Świdnicy zobaczyłam coś, co koniecznie musiałam uwiecznić. Jak się okazało była to elewacja najprawdopodobniej najstarszej kamienicy w mieście, w której obecnie mieści się apteka... "Pod Bykami". 
Bycza elewacja mnie urzekła.
Ale nie tylko ona, bo kamienica "Pod złotym Chłopkiem" też jest urocza.
Szczególnie połączenie amorków (zwanych puttami) i trupich czaszek.

W Świdnicy jest też katedra. Pod wezwaniem Świętych Wacława i Stanisława. Jest piękna. Mam wrodzoną słabość do gotyckich budowli, a ta jest imponująca. Z ponadstumetrową wieżą (trzecia w Polsce po Licheniu i Częstochowie) i witrażami robi wrażenie. No przynajmniej na mnie. Drzewko odważnie rosnące gdzieś w połowie wysokości wieży też... 
Taaaka katedra.

I moja "Prywatna Godzilla" atakująca Świdnicę... znaczy miniaturkę.

A później pojechaliśmy do Wałbrzycha. I lepiej wyglądał na zdjęciach niż na żywo. I najeździłam się jak głupia w kółko - oj źle mi się tego dnia jeździło. I remontów mnóstwo i jednokierunkowych... Ale kebab był całkiem smaczny. Więc Wałbrzych dostanie jeszcze jedną szansę. Kiedyś. 
Na słupku z magistratem za plecami. O!

środa, 17 sierpnia 2016

Bo życie niekiedy rozczarowuje...a niekiedy zaskakuje bardzo przyjemnie.

Mieliście kiedyś tak, że napaliliście się na coś jak "szczerbaty na suchary" i parliście do realizacji, a potem okazało się, że nie jest to takie fajne jak się to wymarzyło? Na pewno. Ja też i to niejednokrotnie. Zdarza mi się to też w podróżach. Ostatnio nawet coraz częściej, bo pewne miejsca, o których słyszałam lub czytałam jako o cudownych, rewelacyjnych, superklimatycznych na przykład okazują się być... no cóż - przereklamowane.

Dawno, dawno temu wymyśliłam sobie, że muszę zobaczyć Zamek Czocha. Bo pięknie wyglądał na zdjęciach, pisali, że klimatyczny i ładny i mroczny - no genialne miejsce po prostu. Z okazji urlopu, spędzanego częściowo na Dolnym Śląsku, postanowiłam zaciągnąć Współszwendacza właśnie tam. 

No i wyruszyliśmy: bladym świtem (czyli gdzieś koło dziewiątej rano - po śniadanku i kawie u Babci). Specjalnie daleko nie ujechaliśmy, bo wypatrzyłam sobie drogowskaz "Zamek Bolków". Noo jak zamek to przecież trzeba zobaczyć. Ja bym miała zamek przegapić? Newerewer jak to mawiają starzy Rosjanie.
Taki właśnie zamek sobie wypatrzyłam



I sobie na balustradzie przycupnęłam.

Niezawodne internety donoszą, że zamek jest średniowieczny (no właściwie to na oko widać) i jest ruiną. Niewątpliwie. Ale jaką malowniczą. Z nietypowości to jedna wieża (zwana głodową, od głodzenia w niej biednych "podpadniętych" wszelkiego typu) ma kształt klinowy, czyli jest "wieżą z dziobem". Podobne konstrukcje można znaleźć m.in. w zamkach w Czechach, Austrii i Niemczech. Wieża głodowa miała otwór "wejściowy" na wysokości 9 m i tamtędy umieszczano w niej tymczasowego lokatora, który ponoć w tych luksusowych warunkach wytrzymywał średnio około tygodnia.
Ze szczytu wieży można sobie zrobić selfie z zamkiem.

Schody kamienne - a jakże.

I na dole - zdjęcie z "dzióbkiem"

Przy okazji zwiedzania trafiły nam się zrekonstruowane narzędzia tortur, więc nie omieszkaliśmy się przymierzyć. To znaczy Paweł przymierzał mnie do nich i fotografował. Na całe szczęście udało mi się z nich "wymontować" i mogę teraz już bezpiecznie Wam to pokazać i opisać.
Sądząc po pentagramie - pewnie do maltretowania czarownic służyło.

Średnio wygodny ten fotel był...

A tu mnie chciał zostawić... ale uciekłam...

Na zamkowym dziedzińcu spotkaliśmy pląsającą nimfę albo inną rusałkę (solidnych wprawdzie rozmiarów), której pozazdrościłam malowniczych zdjęć w pięknych okolicznościach zamkowych i dałam się również sfotografować tu i ówdzie, aczkolwiek w spodniach i butach, więc mniej nastrojowo.
Gdybym tylko wiedziała, na które góry to jest widok.. no na ładne w każdym razie.

No właśnie - pozazdrościłam rusałce. 

"Ale nie spadnę, nie?"

Zamek Bolków był przyjemnym, kompletnie niezaplanowanym przystankiem po drodze. Urzekł mnie podwójnie, bo jest bardzo malowniczy...i niespecjalnie zatłoczony. A przynajmniej był tamtego dnia o tamtej porze.

Dalej było niestety gorzej. Dotarłszy na Zamek Czocha znaleźliśmy miejsce na parkingu, gdzie "parkuj się kto może i jak może" czyli troszkę bez ładu i składu, wysiedliśmy z naszego turbobolida prosto w strugi padającego deszczu. Może to ta pogoda i dość nieprzyjemne ochłodzenie, ale sam Zamek nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jakiego się spodziewałam. Nie no - jest ładny. Z zewnątrz robi wrażenie. Spory, stary, stoi i nawet bardzo się nie sypie. No niby wszystko pięknie, ale... No sama nie wiem ale jakoś okazało się, że to nie to. Jak Bolków mnie urzekł, tak Czocha rozczarowała. I właściwie sama nie wiem dlaczego.

Zamek zwiedzaliśmy z przewodnikiem. Lubię takie zwiedzanie, bo z reguły można się czegoś interesującego dowiedzieć, czegoś o czym do tej pory się nie słyszało lub nie czytało. Niestety nie tym razem. Nie wątpię, że Pan Przewodnik się starał, ale najwyraźniej nie było to jego powołanie, bo wystrzeliwane ze sporą prędkością nazwiska właścicieli, niespecjalnie zabawne anegdoty i narzekania na słusznie miniony ustrój to jednak nie było to - znowu ten niedosyt. 



Wjazd do Zamku - z przemiłym Panem Strażnikiem, który użyczył biurka, żebym mogła kartkę wypisać.

I wejście do części "zwiedzaniowej"

I ławeczka - urocza.

Sam zamek jest gotycki, dość potężny. Zwarty i masywny, ciemnoszary z czerwonymi dachami - bardzo fotogeniczny. Trzeba mu to przyznać. Oglądając dzisiaj zdjęcia, doszłam do wniosku, że na nich lepiej wypadł niż na żywo... 

Powstał w miejscu dawnego grodu najprawdopodobniej za czasów i na rozkaz króla czeskiego Przemysła II, aczkolwiek z braku zachowanych źródeł materialnych pewności w tej kwestii nie ma. Następnie przechodził przez ręce licznych właścicieli, żeby po II Wojnie Światowej stać się własnością Wojska Polskiego, które administruje nim po dziś dzień. Dawniej mieścił się w nim ośrodek wypoczynkowy polskiej armii, na dzień dzisiejszy hotel jak najbardziej komercyjny. Samo zwiedzanie obejmuje kilka zaledwie komnat, w tym spacer tajnym przejściem do biblioteki i z biblioteki. Również dwupoziomowa sala rycerska (największa w zamku) jest bardzo ładna, chociaż parkiet przybity gwoździami zamiast oryginalnej marmurowej posadzki robi dość przykre wrażenie. 
Widok z galeryjki - na szczęście parkietu nie widać.

Coś ciężko te tajne drzwi chodziły...

To ja sobie cupnęłam na... no na tym czymś...

A w łazience w kranie woda była - nie tym, bo tego nie sprawdzałam, 
ale dzieć cudzy współzwiedzający umywalkę "pomacał".

 I tyle tego zwiedzania zamku, na który "chorowałam" od lat. Okazało się, że Bolków był zdecydowanie sympatyczniejszy i, co równie dla mnie ważne, mniej zatłoczony. Dalej pojechaliśmy od Jawora zobaczyć Kościół Pokoju, ale to już zupełnie inna historia. Na raz następny i to niebawem.
A Kościół w Jaworze wygląda tak.

wtorek, 26 lipca 2016

Dokąd z dziećmi? Do ZOO.

Ja tak naprawdę wcale nie lubię ZOO. Ogrody zoologiczne wprawiają mnie generalnie w kiepski nastrój i przygnębienie. Widok zwierzaków w klatkach to jednak nie jest moja ulubiona rozrywka. Ale, jak powiadają, dla towarzystwa to Cygan dał się powiesić, a towarzystwo zażyczyło sobie ZOO. 
Zapakowawszy do najlepszego na świecie pojazdu wózek, trzy baby w różnym wieku i kierowcę-ochotnika ruszyliśmy w świat.

Oczywiście zaparkowaliśmy nie do końca tam, gdzie planowaliśmy, co do niedzielnego spaceru dołożyło nam kilka(naście) minutek. Ale czego się nie robi dla rozrywki Młodzieży? A że Młodzież kształci się kierunkowo i zwierzaki lubi to dlaczego nie?

Dotarłszy do ZOO rozpoczęliśmy zwiedzanie. Jako, że najmłodsza "baba" najlepiej czuła się u ciotki na rękach, tam też większość wycieczki spędziła. A że ciotka dziecki uwielbia, to nie miała kompletnie nic przeciwko.

W ZOO jak wiadomo są zwierzątka - różne oczywiście. I kucyki, i antylopy i małpy... Różne przeróżne. 
No chodź tu kucyku no!
No dobra - tu mnie miziać możesz.
A zamiast hipopotama Paulinka, bo Hipolit nie chciał współpracować.

ZOO w Chorzowie (bo tam mamy najbliżej, a Park Śląski w ogóle darzymy ciepłymi uczuciami i bywamy tam często) szczyci się "Kotliną Dinozaurów", która niewątpliwie jest atrakcją dla dzieci. Szkoda tylko trochę, że od 15 lat nic tam się zupełnie nie zmieniło i troszeczkę archaicznie i biednie zaczyna wyglądać.
Na dinozaurze można pojeździć wierzchem..

A można i do paszczy wleźć...

Ewentualnie ostatecznie w jajku sobie odpocząć.

Gorąco było niemiłosiernie - dobrze, że większość alejek była zacieniona i spacerowanie przez 3h (tak - mniej więcej tyle czasu trzeba na taki naprawdę spokojny spacer przeznaczyć) było całkiem przyjemne. Zwierzaki mają nawet całkiem przyzwoite wybiegi - generalnie nie wygląda to tak tragicznie jak na przykład w ZOO na Węgrzech, gdzie tygrys miał klatkę wielkości 3 na 4 metry. 
I bizon był...

...i jabłkożerny wielbłąd (drugi był niepocieszony faktem posiadania przez nas JEDNEGO jabłka)

Noo kajmanku capnij w łapkę...

I słitfocia z pożyczonym Bąblem.

Ławeczki, zaplecze sanitarne i mnóstwo miejsc, w których można coś zjeść (nie jestem w stanie wypowiedzieć się o jakości jedzenia, bo nie próbowaliśmy, a o lody Sąsiadki nie spytałam... chociaż - Bąblowi chyba smakowały). Nie jest źle - wręcz przeciwnie: całkiem przyjemnie. Pozytywnym zaskoczeniem był stan łazienek: czysto i ładnie. Bardzo na plus. Aaa i kurtyny wodne - co najmniej dwie widziałam - też miły akcent w te upały.
Ooo cioca ma okulary...

... aaaleee zaraz capnę...

A z Mamą biegiem przez kurtynę wodną.

Podsumowując: wycieczka okazała się przyjemna, bezbolesna, spacer całkiem fajny i o dziwo nawet przy małych ssakach specjalnie nie śmierdziało... ZOO dalej nie lubię, ale na wycieczkę z dziećmi polecam. 
A na koniec można było sobie na przykład pszczółkę pogłaskać...
Oo tak właśnie.