czwartek, 16 czerwca 2016

Chronologicznie - wycieczka po Katowicach.


Po sobotnich wrażeniach na Industriadzie trzeba było Dziewczynom jeszcze stolicę regionu pokazać (skoro już postanowiły w kierunku swojej Stolicy udać się pociągiem prosto z Katowic). Jako, że oboje ze Wspólnikiem mamy bzika na punkcie zwiedzania i jakoś nam się znudzić nie chce, postanowiliśmy zawlec nasze Bogu ducha winne Koleżanki na zwiedzanie atrakcji konurbacji. 

Właściwie to po, jakże udanych, próbach nauki strzelania z łuku postanowiliśmy zabrać nasze Warszawianki na strzelnicę w Parku Śląskim (polecam - jeśli ktoś się nie boi hałasu), no ale uznały, że ta zabawa jednak nie dla nich. Za to przespacerowaliśmy się po Parku. 
Jaki jest park każdy wie: tu fontanna...

...tam rabatka.

Kilometrów zrobiliśmy od groma - ale trafiła mi się dodatkowa atrakcja. Ostatnimi czasy przybyło ławeczki. Na ławeczce siedzą sobie i flirtują chłopak z dziewczyną - symbole Śląska: Karliczek z Karolinką. Bohaterowie piosenki znienawidzonej przeze mnie od dzieciństwa... i to bardzo wczesnego. No ale okolicznościowej fotki nie umiałam sobie odmówić.
W ogóle to butki mnie obtarły - podłe!

No ale Karlik buziaczka dostał... ;) 

Po dłuższym spacerze (wspominałam już, że buty mnie obżarły?) dotarliśmy do kolejnej atrakcji Parku czyli słynnej kolejki linowej. Elką można sobie wrócić w okolice stadionu podziwiając widoki i nie obcierając nóg. Mnie to wystarczyło do szczęścia. Majci trochę mniej, bo ona chyba jeszcze mniej niż ja lubi wysokości (to znaczy twierdzi, że nie lubi... kopalń i łódek niby też, ale mam wrażenie, że coś mnie okłamuje..).
Trzymam, żeby nie uciekła....

Papa Słoneczko...może jeszcze się zobaczymy...

Widokówki z lotu... noo ławeczki... 

....i jeszcze więcej rabatek

.... i kapelusz i stadion...

....i MY - żywe i jednak nie bardzo przestraszone.
Żeby nie było gołosłownie - wysiadłyśmy w całości...

...i widać Majci się podobało. 

A potem był Nikiszowiec: ze swoimi zaułkami, czerwonymi domkami, placykami i niepowtarzalnym magicznym klimatem i widoczkami. P. twierdzi, że tam nudno, że nie ma co robić, ale powiem Wam w sekrecie, że mnie się podoba.... i po tych placykach mogłabym łazić i łazić... No i łaziliśmy.
I balkonik mnie urzekł.

I d

I Dzieciucha znowu złapałam (fajny ten Majciowy Dzieciuch)

I w końcu zgłodnieliśmy tak, że poszliśmy szukać jedzenia.

A to było nie lada wyzwanie. Bo dwóch cukrzyków (co prawda wszystkożernych) i nieletni celiak. Jak te dwie stare baby jednak da się nakarmić, tak z Młodą trzeba było wziąć pod uwagę ewentualną zawartość glutenu (szczególnie po kejefsi z poprzedniego wieczoru). Więc szukaliśmy, i szukaliśmy i znaleźliśmy. I było... no cóż... okropnie. 

Nieopodal Nikiszowca jest Eurohotel z restauracją - Pani Kelnerka miała wyjątkowo traumatyczny pierwszy dzień w pracy. Zaczęło się od składania zamówienia: niby banał pomidorowa z ryżem (bo bez glutenu), kurczak bez panierki, dla mnie zupa cebulowa, dla Majci flaczki, dla P rosołek... do tego pierogi, kotlet po kapitańsku (z polecenia Pani Kelnerki) i niemiecka sałatka z winegretem. I kawa. Kawa była dobra. Naprawdę dobra. Gorzej z jedzeniem. Zupa pomidorowa z ryżem przywędrowała do nas z makaronem, flaczki kompletnie niedoprawione, bo widać cały pieprz trafił do kotleta po kapitańsku. Rosół niedobry, pierogi też nie bardzo, ale hitem okazało się moje zamówienie. 
Szczerze i uczciwie - ja gotuję, czasami lepiej, czasem gorzej, ale coś tam na ten temat wiem. O łatwiejszą i tańszą zupę niż cebulowa z grzankami naprawdę trudno. To, co dostałam w tej knajpie wołało o pomstę do nieba. Wyobraźcie sobie rosołek z kostki (Majcia mówi, że grzybowy) z utopioną w nim surową cebulą i groszkiem ptysiowym... bez śladu tymianku... Boskie po prostu. Co do sałatki... byłaby całkiem niezła... gdyby kuchnia nie zapomniała o winegrecie... 
Zupkę sfotografowałam - nie umiałam się oprzeć.

Panią Kelnerkę poprosiliśmy o przekazanie kucharzowi sugestii, żeby może jednak zmienił pracę... wraz z zapewnieniem, że jej kawa naprawdę była dobra.

Na deser zostało nam Muzeum Śląskie - duma Katowic, jeden z nowszych "nabytków" i właściwie bardzo udany. Na terenach dawnej kopalni powstały ekspozycje, nowe budynki i wieża szybowa, na którą można wjechać. Podoba mi się. 
Takie widoki w industrialnym klimacie.

I sufit w bibliotece.

Dziewczyny padły.

Ale je pozbieraliśmy i powędrowaliśmy...na dworzec.

A z tych odwiedzin została nam jeszcze wycieczka po Gliwicach. Niechronologiczna. Bo była w trakcie industriady ale moim zdaniem Gliwice zasłużyły sobie na osobny post, więc poczekają. Przecież nie uciekną.

6 komentarzy:

  1. Też ostatnio byłam w Katowicach i w sumie dowiedziałam podobne miejsca, co prawda nie zdążyłam wszystkiego zobaczyć, ale warto było się wybrać!

    http://hot-schot.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W większość miejsc warto się wydać - a to takie "punkty turystyczne" - coś w rodzaju pozycji obowiązkowych ;)

      Usuń
  2. Zaśmiałam się wesoło przy opisie jedzenia w knajpie, nie wiem dlaczego, bo jednak wyznaję zasadę, że jedzenie musi być dobre, zwłaszcza, jeśli się za nie płaci. No cóż, dobrze, że jednak o tym piszesz, będę wiedziała, gdzie pod żadnym pozorem mam się nie udawać. Zastanawia mnie jeszcze, co się musiało stać, że tak bardzo nienawidzisz tej piosenki o Karliczku i Karolince (której sama nie znam, ale właśnie wstukuję ją w Google). Biedne dziewczyny padły, ale cóż, jeśli im się podobało, to najważniejsze ;)

    Życzę Ci magicznego dnia,
    Ignis Sanat

    http://ignis-sanat.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyczyna jest bardzo prosta: od wczesnego dzieciństwa katowano mnie tą piosenką z racji mojego imienia ... kiedy każdy, komu się przedstawiasz zaczyna nucić to po pewnym czasie masz dość :)

      Usuń
  3. W moim mieście są bardzo podobne figury w parku - widocznie ten sam zdolny twórca. =)

    OdpowiedzUsuń